Minęło trzy i pół tysiąca lat od czasu wydarzeń w Dzieciach Diuny. Można nazwać te lata wiekiem stagnacji. Bogiem i władcą ludzkości jest Leto Atryda, panujący przez trzy tysiąclecia – by stać się bogiem, Leto stracił ludzkie ciało, teraz przypomina raczej Shei-Huluda. Jego mądrość, zwielokrotniona przez wizje, pamięć innych i lata panowania, czyni go nieosiągalnym przykładem doskonałości – a także twardą ręka, która trzyma cały wszechświat za gardło. A wszechświat wcale nie ma się dobrze.
Arrakis stała się zielona planetą. Diuny zniknęły, Fremeni są żałosną namiastką swoich przodków, wypełnionymi wodą aktorami, grającymi ludzi pustyni. Wraz transformacja ekologiczną przyszło wyginięcie czerwi – a z tym, nieuchronnie, brak przyprawy, która była z nim w sposób ścisły związana. Ludzkość trawi głód narkotyku, a podróże międzyplanetarne, kiedyś możliwe dzięki melanżowi, stają się prawie niemożliwe.
Leto widzi jednak drogę, ale jak każda trudna droga, musi być okupiona ofiarą. Jego ofiarą.
Bóg Imperator jest chyba najbardziej złożoną i dającą do myślenia książką z cyklu. Frank Herbert zadaje pytanie, czy było warto. Czy było warto zmieniać klimat planety, która miała swój własny, odrębny ekosystem. Czy ludzie, ingerując w niego, nie spowodowali o wiele większej katastrofy niż brak deszczu na jednej planecie – teraz cierpią miliardy ludzi, miliardy światów. Leto II jawi się jako myśliciel, który poddaje ludzkość wyrafinowanej próbie, by zmądrzała. A potem poświęca siebie, by ujrzała światło, okupione wieloletnią izolacją – kara za błędy tych, którzy odważyli się rzucić wyzwanie naturze.
Książka jest genialnie skonstruowana, tezy w niej zawarte naprawdę warte przemyślenia. Oprócz pięknej i zawsze pierwszej “Diuny”, Bóg Imperator także zajmuje podium moich ukochanych arrakijskich powieści.